Do strony tytułowej

  Parafia Strachocka  

  Sanktuarium Świętego Andrzeja Boboli  

  Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rycerstwa Niepokalanej  

  Informacje dla pielgrzymujących do Strachociny  

  Mówi ksiądz Proboszcz, Józef Niżnik  

W Strachocinie Pochodzenie Formacja "Duszochwat" Męczeństwo
Dzieje kultu Święty Patron Modlitwy W literaturze

Święty Andrzej Bobola w literaturze

 

Zofia Kossak
Suknia Dejaniry

PAX. Warszawa. 1958.
(fragmenty książki )

      Niemal na samym początku powieści jest mowa o pobycie ojca Andrzeja Boboli na dworze Korsaków, gdzie kapelanem był jego współbrat zakonny. Tym odwiedzinom Zofia Kossak poświęca aż dziesięć stronic. A potem jeszcze kilka razy z ogromnym szacunkiem i sentymentem wspomina Bobolę. Pojawia się on w przełomowych momentach życia głównego bohatera Kazimierzxa Korsaka. Podtrzymuje go w jego trudnym powołaniu.

( . . . )

      Ojciec Dominik zajęty był również. Do niego należało przygotować i wygłosić długą, ozdobną orację. Układanie jej szło mu niesporo, niespodziewanie bowiem zjechał doń w odwiedziny druh najmilszy, kolega z konwiktu, ojciec Andrzej Bobola, Societatis Jesu. Świeżo złożył w ręce ojca Marcina Rydzewskiego urząd superiora domu zakonnego w Bobrujsku, sam przeniesiony będąc do Płocka.
      - Z racji tej zmiany otrzymałem dwie niedziele na wypoczynek albo familijne sprawy - opowiadał żywo przyjacielowi. - Jużcić skorzystałem z tego, by ciebie obaczyć. Nie spodziewałem się jeno, że taki rozgwar zastanę...
      - Ano cóż, wola Boża. Zresztą rozgwar szybko minie i ostaniem w ciszy, jak zwyczajnie - uspokajał ojciec Dominik. Był serdecznie rad przyjacielowi. W obecności ojca Andrzeja czuł się silniejszy, lepszy, pokrzepiony. Nie on jeden odczuwał podobnie. Z muskularnej postaci Boboli tchnęło tyle kojącej siły, jego żywe oczy w czerstwej twarzy spoglądały tak przychylnie, że każdy pragnął pozostać przy nim najdłużej.
      - Nad czym pracujesz? - zapytał gość ukazując zapisane i poprzekreślane karty.
      - Oracja - objaśnił kapelan z niechęcią. - Nie idzie mi czegoś. Posłuchaj początku, może coś poradzisz?
      Consummatum est!
      ... Małe słówko: mors wieleż groźnych metamorfoz na uniwersum sprowadza! Nie uważa na dostojność, na wiek ni zasługę ... W obliczu onej Parki groźnej cóż jest człowiek mizerny, choćby fortuną najwspanialej wywyższony? Kwiatek, co z rana kwitnie, wieczór więdnie; una dies aperit, conficit una dies ... Dotknęły nożyce Parkowe żywota ozdoby domu, jaśnie wielmożnego pana kasztelana. Candor wiecznej światłości na nim się położył, zamieniając odor mundatitatis na odor święty divinae suavitatis ...
      Ojciec Bobola poruszył się niespokojnie.
      - Zda mi się, zda mi się - zauważył łagodnie - że ojciec Skarga prościej by to, bardziej po polsku wypowiedział...
      Kapelan odłożył papier.
      - Skarga! - zawołał - Pewnikiem, że Skarga inaczej! Ale dziś Skargę za prostaka uważają. Że mowa jego nie dosyć ozdobna, że kunsztu w niej brak, że całkiem zwykły, potoczny język przypomina ... Słuchaj dalej:
      ... Obciążonym fortuną, honorem i światem, ciężko bardzo pod tymi gravaminami ruszyć się do aprehensji pięknego Nieba. Nie tym wszakże, co jak nieodżałowany jaśnie wielmożny pan kasztelan blaskiem cnót wznieśli się do tyla, iż śmiało w niebieskiej placencji złożyć mogą komplacencję...
      Ojciec Andrzej Bobola westchnął.
      - Otwarcie wyznam, iż nie lubię tego stylu.
      - Pamiętam ... - rzekł ojciec Dominik zmartwiony - Jeszcze w Wilnie powstawałeś na Sarbiewskiego za to, że po łacinie pisze, zamiast zwyczajnie po polsku.
      - To mi zostało.
      - Gdybym powiedział orację według twojego mniemania, ogłoszono by mnie za nieuka; widzisz, muszę ...
      ... W niebieskiej placencji złożyć mogą komplacencję, zzuwając cielesną szatę Dejaniry, co niby zdradziecka Nessusowa tunika nie da się zdjąć inaczej niż z życiem ...
      - Ów nieboszczyk, tyle wychwalany, byłże przynajmniej dobrym człowiekiem?
      Ojciec Dominik skrzywił się nieznacznie.
      - Gdzie tam! Tyrannus, dręczyciel...
      - Żałują go bardzo?
      - Nie ma chyba takiego. Po prawdzie cały dwór odetchnął. A czemu pytasz?
      - Tak sobie. Z ciekawości. - Ojciec Dominik poczerwieniał.
      - Rozumiem, o co ci chodzi ... Cóż poradzę? Wiesz, że jest obyczaj wychwalać zmarłego ... Mówmy o czym innym. Długo pozostaniesz w Płocku?
      - Przełożeni o tym będą decydować, a nie ja. Gdybym śmiał na ich postanowienia wpływać, błagałbym, by mi pozwolono sprawiać pracę misyjną wśród plebsu na Litwie albo w Pińśzczyźnie.
      - Praca misyjna wśród plebsu?! Po lasach wędrować, w kurnych chatach dym łykać, dzikusów ledwo chrzczonych pacierza uczyć?! Latami wykształconego człowieka nie widzieć?!
      - Tak właśnie. Nie dziw się, ale tego najgoręcej pragnę.
      - To dobre dla prostaków, którzy się żadnego stopnia w zakonie dochrapać nie mogą! Z twoim rozumem, z twoją wiedzą! Wymową!
      - Czy nie sądzisz, Dominiku, że przeceniamy znaczenie wiedzy?
      - Znowu ta śpiewka! Nie zmieniłeś się, Andrzeju! Słyszałem to samo przed twoim ostatnim egzaminem ad gradum ...
      Ojciec Andrzej uśmiechnął się swawolnie.
      - Przepadłem sromotnie przy owym egzaminie, więc cóż miałem innego powiedzieć?
      - Przestań - rzekł surowo ksiądz Podole - Ojciec egzaminator zapewniał, żeś rozmyślnie zlekceważył odpowiedzi, jakoby zdać nie chcąc ...
      - Rozmyślnie to niesłusznie powiedziane. Być może jednak, że nie przyłożyłem do nich należnej wagi. W skupieniu przeszkadzała mi obawa, czy osiągnięcie tytułu teologa nie utwierdzi mnie w wadach, i tak nadto umocnionych. Bez stopnia skłonny jestem do pychy i gniewu, cóż by zaś było, gdybym go osiągnął? A chyba ważniejszym jest pozbycie się bodaj jednej wady niż uzyskanie najtrudniejszej umiejętności?
      - Twoje wady, Andrzeju? Nie masz ich! Każdy, kto cię zna ...
      - Ja znam siebie lepiej niż inni. I wiem, com jest. Siedem czasów nade mną mija, siedem wichrów mną miota. Dobrze się nieraz sam z sobą utrudzę... Pokora przychodzi mi niełatwo, od niej zaś zaczyna się wszelkie dzieło nad sobą samym ...
      - Czy dlatego chcesz poświęcić się misjom?
      - Może. Sam mały, wolę z małymi przestawać. Jeno nie myśl, że marzę o puszczy jako o umartwieniu, pokucie ... Że poszedłbym w las, jak szli pobożni anachoreci na pustynię, by uciec od świata. Bynajmniej. Ja miłuję tych biedaków, co sami o swoim człowieczeństwie nie wiedzą. Wielu z nich nie zna imienia Chrystusa, chrzczeni byli w dzieciństwie ... Miłuję ich, rozumiesz? Nie z litości, nie z obowiązku, ale tak, po prostu ... Ubodzy są, ciemni, krzywdzeni. Dominiku! Krzywda ludu plebsu, jak się zwykło mówić to największy ciężar świata, za który kiedyś srogo odpokutować przyjdzie! Teraz do zwykłej ich nędzy przyłącza się nowe niebezpieczeństwo, o którym tu nic wiedzieć nie chcecie ...
      - No tak - przerwał ojciec Podolec. - Moskwicin pod Smoleńskiem ...
      - Nie o tym myślę. Z nieprzyjacielem upora się nasze rycerstwo. Mówię o Unii ... Unia! Zaprzepaszczona ... Tak! Prawie już zaprzepaszczona z winy magnatów, panów szlachty i durnych ruskich popów, bojących się, by ich Rzym do nauki nie zagonił ... Nie podpisał król nieboszczyk aktu likwidacji Unii, przedłożonego przez Zebrzydowskiego, nie zdziałali wiele Zizani i Smotrzycki sięgnięto do najsilniejszej broni: do kozactwa!
      - Wiem, oczywiście, wiem ... Grekowicza, namiestnika metropolity, utopiono w Dnieprze, arcybiskupa Kuncewicza umęczono ... Sądziłem jednak, że od tych czasów przycichło ...
      - Przycichło?! Od śmierci arcybiskupa jedno martyrologium sprawia się na Wołyniu, na całej Rusi ... Rozbójnicze watahy głoszą się obrońcami prawosławia, mordują katolików i unitów, trują nienawiścią, tumanią lud dobry, łagodny, ciemny. Trzeba ich złości co żywiej się zastawiać, wielkie dzieło od zagłady chronić ...
      - Przy takiej ochronie można łatwo oberwać po karku - zauważył trzeźwo ksiądz Podolec.
      Ojciec Andrzej zatrzymał się w pół kroku, od dłuższej bowiem chwili uniesiony własnymi słowami chodził gorączkowo po izbie. Twarz mu pałała i łatwo było teraz wierzyć, że cichość, pokora przychodziły z trudem jego naturze władczej i wspaniałej.
      - Pewno, że można oberwać przytwierdził i jak jeszcze! Cóż stąd? Nie po co innego człowiek się rodzi, jak po to, by umarł, a jeśli Bóg da, że ten zgon przyjdzie w dobrej sprawie, za fortunnego uważać się winien. Wielki to fawor ... Bo przychodzi czasem moment, nie wiedzieć czemu i skąd, że strach ogarnia człowieka i ciągnie ... Porywa za włosy ... Innego nazwania nie umiem znaleźć, bo czupryna jeży mi się na samą myśl o tym ... przesunął ręką po głowie.
      - Na myśl o czym? zapytał kapelan mrugając oczami.
      - O tym, co Bóg czyni dla nas, a co my dla Niego ... To przepaść! Niby Go miłujemy ... Śmieszna nędza: miłujemy ... O wiele, wiele za mało! A czas ucieka. Uchodzi jak jeleń ... Więc taka żałość każdej chwili zmarnowanej ... Zmarnowanej w sensie dobijania się furty niebieskiej ... Bo póki żyjem, możem płynąć i wzlatać, kołatać i mocować się, i miłosierdzie zjednywać. Tymczasem nic z tego albo opieszale czy nim ... Dlatego jeśli Bóg da okazję w krótkiej, choćby ciężkiej chwili odrobić zaległości, trza Mu z wszystkich sił dziękować ...
      - O męczeństwie myślisz?
      - Niegodnym, ale o nim marzę ...
      Urwał, bo do pokoju wszedł raźno Kaźmierz.
      - Darujcie, ojcowie wielebni, że konwersację przerywam.
      - Nie szkodzi. A co chcesz, Kazik, to jest, chciałem powiedzieć, mości Kazimierzu?
      - Powiadajcie, ojcze, Kazik, po dawnemu. Mnie to najmilej. Jegomość pan ojciec dobrodziej pyta, zali nie pomnicie, wiele było kóp świec na pogrzebie pana sędziego oszmiańskiego Kiszki.
      - Skądże mógłbym wiedzieć? Przecie nie liczyłem. Wiem, że była mnogość świateł... Na co jaśnie wielmożnemu panu staroście potrzebna ta cyfra?
      - Boją się z panem komisarzem, by u nas nie było świec mniej.
      - O, nie uchodzi, żeby było mniej ... Cóż, kiedy nie wiem ... Marszałek też nie pamięta?
      - Nie. Ja myślę, że dając dziesięć kóp nie ostaniem w tyle ...
      - Bogać mi, że nie. Rzęsiście będzie jak w dzień.
      - A to co? Oracja? Już gotowa? Można ją obaczyć?
      - Proszę bardzo, chociaż to ledwo początek ...
      Starościc wziął zapisane strony do ręki i czytał uważnie, kiwając głową z uznaniem.
      - Cóż to za tunika była, bo nie pomnę? - zauważył.
      - Rychło nauki wyleciały z głowy waszmości! A toć znana fabuła grecka ..., Centaur Nessus, by się pomścić na Herkulu, dał Dejanirze zatrutą tunikę, żeby w nią męża odziała. Za czym, gdy Herkul centaurową szatę włożył, zginął w straszliwych męczarniach. Bo taką jeszcze cnotę miała ta tunika, że jej zdjąć nie było można ...
      - Prawda! Jużem sobie przypomniał ... Czołem!
      - Czekajże chwilkę, nie odchodź! Powiedz mi, w którym miesiącu urodzony był jaśnie wielmożny pan kasztelan, dziad ... Muszę wiedzieć, jakie były w owym czasie aspekta niebieskie ...
      - Z konfuzją wyznam, że nie pamiętam.
      - Nie pamiętasz? Kazik, serce, chłopcze złoty, zajdź do pośmiertnej komnaty i obacz daty na karteluszu, co stoi w nogach trumny, dobrze?
      - Z uprzejmą chęcią, księże kapelanie.
      Wyszedł żywo. Ojciec Bobola spoglądał za nim z uwagą.
      Podoba mi się ten starościc - rzekł. - To człowiek.
      - Poczciwy. Jeno czy takim ostanie? Czy go życie nie zepsuje? Jak się może w jego stanie człek sprawiedliwy uchować? A toć wszystko wolno! Nie było nigdy na świecie takiej swobody, jaką ma nasza szlachta ... Kto ją hamuje? Nikt! Ani król, ani prawa, ani obowiązki, ani odpowiedzialność ... Chyba żeby sama sobie więzy nałożyła, a do tego któż jest skory? Złote życie, złota wolność... Cezarowie w pogańskim Rzymie podobnie się rządzili, jeno tam cezar bywał jeden, a u nas cezarów dziesiątki tysięcy ... Nie dziw, że od takiej swobody dur chwyta ... Święty by się w pychę wzbił, a cóż człek zwyczajny?
      Jedną z paradnych komnat dworu zamieniono na kaplicę żałobną. Ściany obite były czarną kosztowną materią, wokół katafalku płonęły świece woskowe. Trumna pozostawała otwarta, jak nakazywał zwyczaj, że zaś od śmierci kasztelana minął prawie tydzień, a lato było upalne, zaduch rozkładających się zwłok był trudny do zniesienia. Zwyczaj nakazywał również, by przy zmarłym wciąż ktoś czuwał, zmieniali się zatem kolejno pokojowcy, po czterech. Zalecone mieli modlić się nieustannie za duszę starego pana i Kaźmierz dochodząc do drzwi słyszał monotonny szmer niby litanii. Już kładł dłoń na ryglu, gdy nagle posłyszane słowo sprawiło, że stanął nieruchomo, zamieniając się cały w słuch.
      ... Bodajeś w piekle na samym dnie siedział ...
      ... Bodajeś spokoju nie zaznał ...
      ... Bodaj ci diabły palce wykręcały...
      ... Bodajeś w smole się smażył ...
      - Trzaśnij go w gębę. Daniło! Nie bój się!
      - Kiedy śmierdzi ... Szkoda ręki ... No to pluń! Tfu!
      Groza obezwładniła Kaźmierza. Stał jak piorunem rażony. Niepojęty wstyd sprawił, że nie wpadł z krzykiem do komnaty. Zataczając się jak nieprzytomny zawrócił pędem do izdebki księżej.
      - Rany Boskie! Co się stało?! - zawołał ojciec Dominik spojrzawszy na niego.
      -Taką infamię zastałem, taką infamię ... - bełkotał starościc. - Lecę zaraz do komisarza, niech ich weźmie pod rózgi, niech zdechną pod rózgami! Łajdaki, łotry, psubraty!
      - Kazik, opamiętaj się! Gadaj, co zaszło?!
      Łapiąc z trudem dech, to blednąc, to czerwieniejąc na przemiany, Kaźmierz Korsak opowiedział, czego był przed chwilą mimowolnym świadkiem. Kapelan milczał przerażony. Ojciec Bobola wzdrygnął się ze zgrozą.
      - Straszne rzekł.
      - Prawda?! - podchwycił starościc. - Prawda?! Rózeg za mało! Końmi ich włóczyć, obcęgami rwać!
      - Nie o tym myślałem... Straszno taką pamięć po sobie zostawić ...
      - Jegomość kasztelan nieboszczyk bywał czasem przykry, ale nie chamom sądzić o tym! Oni śmieli ...! Na jego lico ... zmarłego i szlachcica ... oni ... pluli ... Boże! Boże!
      - Uspokój się, waść, ochłoń na chwilę ...
      - Nie ochłonę, aż ich zasmagają!
      - Zali sądzisz - tu głos ojca B oboli zabrzmiał dziwną surowością - że pamięć dziada tym wsławisz, a nieszczęsną jego duszę ukontentujesz?
      Kaźmierz spojrzał na mówiącego z osłupieniem.
      - No chyba, jakże? ... - wybąkał.
      - A ja ci powiadam, że ją ostatecznie pogrążysz! Módl się za niego, miast ludzi na męki posyłać! Ta dusza strwożona sklamrze teraz o miłosierdzie przed Boskim trybunałem, który oby był dla niej litościwszy niż sąd tych pachołków! Rada by skreślić wszystkie plagi, których była przyczyną, a ty jej chcesz nowego ciężaru przykładać?
      - Ja tego nie zniosę! - wybuchnął starościc. - Łotry! Świętokradcy! Obwiesie!
      - Czemuż nikt z rodziny nie czuwał przy zmarłym, chroniąc go tym od zniewagi? ...
      - Sam nie wiem ... Któż mógł przewidzieć? Od czego jest służba?! Co ja mam teraz począć?! Najświętsza Męko! Oni muszą być ukarani! Tego ostawić nie można!
      - Czy widzieli waści?
      - Zdaje się, że nie. Taka mnie cholera zdjęła, że zawróciłem prosto tutaj, bojąc się, że nie zdzierżę i ubiję ich na miejscu, do jednego świętokradztwa nowe dodając.
      - Tedy wierz mi, synu, niechaj ich i nie powiadaj nikomu.
      - Nie powiadać nikomu? Taką zbrodnię puścić płazem?!
      - Pójdź, pomodlimy się, by Bóg za tę zniewagę odpuścił mu przewiny ...
      W głosie mówiącego, chociaż równym i spokojnym, brzmiało tyle przekonywającej siły, że Kaźmierz pozwolił prowadzić się bez oporu. Weszli do komnaty pełnej fetoru ciała, zapachu kadzidła i świec. Pokojowcy stali z uroczystymi minami, posłyszawszy nadchodzących. Kaźmierz na ich widok zbladł, zacisnął zęby i pięści.
      - Myśl o jego duszy - szepnął doń z naciskiem jezuita.
      Uklękli. Ojciec Bobola odmawiał głośno różaniec, a obecni odpowiadali chórem. Słysząc pachołków modlących się o spokój duszy zmarłego, Kaźmierz czuł na przemiany to wściekłość, to niewytłumaczoną ulgę. Nim jednak skończyli zdrowaski, ogarnęły go mdłości. Pot obfity wystąpił na czoło.
      - Nie mogę, nie mogę już dłużej tu być ... - rzekł półgłosem do kapelana.
      Ojciec Bobola posłyszał te słowa.
      - Tamci pozostają w tym zaduchu cały dzień stwierdził surowo.
      - Nie należy wymagać od innych, czego nie można wykonać samemu ...
      - Pójdziemy dokończyć różańca w izbie księdza Dominika.

( . . . )

      To była jedna rzecz. Całkiem śmieszna i tylko niezdrowe wapory mogły ją ustawicznie mniemaniu przypominać. Druga za to poważniejsza, nieporównanie cięższa: profanacja zwłok dziada przez niegodziwych pachołków, pozostawienie tej zbrodni niebywałej bez pomsty, ba! zatrzymnie jej w ukryciu. I to on, Korsak, wnuk rodzony, tak uczynił! Chwilami Kaźmierza ogarniało nieopisane zdumienie, że mógł w ten sposób postąpić. Pijany był czy zatumaniony? Zbrodniarze, co splugawili dostojne zwłoki głowy rodu, nie zostali ukarani, żyją nadal spokojnie we dworze, usługują panu ojcu i pani matce dobrodziejce. Nikt się nie domyśla ich niewdzięcznej niegodziwości, nikt o niej nie wie ... Gorze! Gorze!
      Wszystkiemu winien ów jezuita - jakże mu tam? - Bobola, bawiący podówczas u księdza Podolca. Bo kapelan nic nie mówił. W duszy pewno uznawał, że świętokradcy powinni być spaleni albo powieszeni. Tylko tamten ... "Czemum go usłuchał? - burzył się starościc - Zaczarował mnie czy co? Bo ani nie siłował, ani argumentował, a poszedłem za nim jak żak, jak baranek... Tfu! Istne czary ... Co teraz począć?... Może pismo do jegomości pana ojca posłać, wszystko w nim wyznając? Spóźniona to sprawiedliwość, wżdyć lepsza taka niż bezkarność łotrów..."
      - Napiszę ... - postanawiał mocno, a wtedy, niby rzeczywistymi czarami przywołana, stawała przed nim postać ojca Andrzeja Boboli. Jawiła się tak żywo, że Kaźmierz, nawet gdyby chciał, nie potrafiłby przedstawić sobie równie wyraźnie ojca, matki, narzeczonej ... Nie przywoływany, zaledwie znany zakonnik zatrzymywał się przy wezgłowiu, dotykał dłoni fałdami sukni, patrzył chwilę przenikliwie i zniewalająco, mówił:
      - Zali myślisz, że duszę dziada tym ukontentujesz? Ja ci powiadam, że ją ostatecznie pogrążysz...
      - Dam za duszę dziada na sto mszy - szarpał się Kaźmierz - ale tamci muszą wisieć.
      - Jutro tak uczynię ... - Z tym postanowieniem zasypiał. W dzień jednak przy pośpiesznym marszu brakło czasu i spokoju, koniecznych dla napisania tak ważnego listu, i sprawa ulegała odwłoce, by w nocy znów buchnąć bezsenną udręką.

( . . . )

      Pan Sulmirski zmierzył sędzica poważnym spojrzeniem.
      - Zgadłeś waszmość. Miłujemy go za to, że każdą wiarę szanuje. Że wolność sumienia, tak za jego rodzica sponiewieraną, przywrócił. Niejednemu to nie w smak wiem! Jezuici wszelkich swoich czarów używają, żeby go na swoje przekabacić ...
      - Jezuici czarów używają?! - wykrzyknęli ze zdziwieniem obaj Korsakowie. Stanęła im przed oczami zażywna, pogodna postać ojca Dominika, kapelana, tak mało przypominająca czarownika, że nie mogli się wstrzymać od śmiechu.
      Zazwyczaj poważny arianin zaperzył się.
      - Nie śmiejcie się, waszmościowie, gdyż sprawiedliwą prawdę mówię. Dowodnie i nad wszelką wątpliwość stwierdzono, że jezuici bawią się czarami. Zmarły niedawno Skarga był wielkim charakternikiem. Przyłudzał na swoją stronę, kogo chciał, nie wymową, która prosta była, ale czarcią sztuką. Najtężsi nasi ludzie bali się z nim dyskutować, wiedząc, że omami ich i opęta... Skarga nie żyje, ale jest drugi taki sam, Bobola!
      - Znam go! - wykrzyknął Kaźmierz poruszony. - Mówicie, że charakternik?
      - Bez najmniejszego wątpienia. Równy Skardze albo gorszy. Zowią go venotor animarum łowca dusz... Każdego na swoje przeciągnie, jak gdyby więzy nałożył ...
      - Masz waść słuszność, to prawda przyznał nieoczekiwanie Kaźmierz i urwał szybko; nie zamierzał wyjawiać okoliczności, w których zetknął się z Bobola; poza tym chorągwie ruszały już od lewego, ciągnąć pod Pokrowską Górę.

( . . . )

      Czasami zaczynał drzemać. Śniło mu się wtedy, że słyszy granie ogarów głębockich pędzących przez knieję, że sam sadzi konno za nimi, mokre gałęzie chłoszczą go po twarzy. Las się rozwierał, zostawał pan Bies Korolko. "Królu korsykański!" - wołał. Była i pani matka, przywoływała domowników na wieczerzę. Och, na wieczerzę, nareszcie! Biegł co żywo, lecz na drodze stawał dziad kasztelan, potrząsał groźnie ręką i mówił: "Wszystko, coć spotyka, to kara za pozostawienie mojej krzywdy bez pomsty"... Chciałem - bronił się we śnie Kaźmierz - chciałem, tylko tamten jakże mu tam? tamten zakonnik nie pozwolił. To on winien". Ledwo to wypowiedział, już zjawiał się winowajca. Jezuita, ojciec Andrzej Bobola, wypływał z mroku uśmiechnięty, pogodny, krzepiący - i Kaźmierz ocykał się nagle z przeświadczeniem, że go coś dobrego spotkało. Wrażenie to jednak rozpływało się rychło w zetknięciu z rzeczywistością.

      ... Kaźmierz nie spał, lecz nie słyszał ni przyjścia ich, ni odejścia. Świadomość jego zapadła w głębie, których istnienia sam nie podejrzewał. Gdy się ocknął, lico miał zalane łzami. Podniósł głowę i zapatrzył się w mrok bielejący już przeczuciem brzasku. Szukał gwiazd. Pogasły wszystkie już prócz gwiazdy zarannej, jutrzenki błyszczącej świetnie ponad widnokręgiem. Zawisnął na niej oczami. Usta mu drżały, jakby składał ślubowanie. Modlił się długo. Niby przez sen w modlitwie posłyszał kroki. Zapewne Matwiej powracał. Ktoś mu przytknął do warg naczynie z wodą. Wydała się strudzonemu cudownie orzeźwiającą. Pił chciwie, gdy nareszcie naczynie odsunęło się od warg, spojrzał z żalem za odchodzącym. I zdumiał. To nie był Matwiej! Ktoś obcy, a przecie znany. Widział go gdzieś, kiedyś ... Któż? ... Czy nie ojciec Andrzej Bobola Societatis Jesu? ...

( . . . )

      ... Śmieszny Kaźmierzu Korsaku, zdawało ci się, że odkupisz świat szlachecki, a może świat ten jest właśnie taki, jakim być powinien?... Może inaczej w życiu postępować nie należy? Cóż warci twoi towarzysze, którzy odeszli przed chwilą? Zostawili cię samego, nie dbając, że zmarzniesz... Tego by nigdy żaden szlachcic nie uczynił.., Dla kogoś się poświęcił? Roiłeś sobie, że ktoś za tobą stoi, że jakaś siła nadaje sens twoim czynom ... nie masz jej. Nie masz przy sobie nikogo ... Jesteś sam, sam, sam ...
      - Sam winien zostawać człowiek, gdy sprawa dzieje się między nim a Bogiem - rzekł tuż przy nim jakiś głos wyraźny i pełny. Kaźmierz drgnął, podniósł z wysiłkiem głowę. Czyj to głos? Znajomy, bliski... Nie widać nikogo, lecz ktoś przy nim stoi. Z tą świadomością udręka nagle odeszła. Sprawa między człowiekiem a Bogiem... Tak właśnie. Czegóż on się kłopotał, trwożył? Toć od początku dokładnie wiadomo, że żaden bliźni mu nie pomoże, że odwoływał się wprost do Boga samego. A w Boga wszakże nie wątpił. I czym się bardziej oddalał od świata, tym stawał się bliżej tamtego najsłuszniejszego trybunału...

. . .

      Kaźmierz otworzył oczy na skrzyp drzwi i rozpromienił się cały uśmiechem. Któż to wchodzi za Praksedą, czerwoną z pośpiechu? Oczywiście ojciec Andrzej Bobola. Jakżeby teraz nie przyszedł?... Wypełnia sobą izbę, jaśniejący, pogodny i mocny.
      - Salve, pater - szepcze chory - wiedziałem, że przyjdziesz ... Twój głos ocalił mnie wczoraj ... Poznałem cię ... Byłeś przy mnie?
      - Byłem cały czas, synu ... Niechaj cię Bóg błogosławi ...
      Rozwiewa się ojciec Andrzej, na miejscu zostaje ojciec Dominik. Wszedłszy z oślepiającego dnia do ciemnej izby, nie widzi nic, mruży oczy, mimo woli podnosi dłoń do nosa. Jakiż straszliwy tu zaduch!
      Twarz umierającego rozpromieniła się cudownym uśmiechem. Powiódł wzrokiem wkoło, jakby szukając, czy nie ma znów ojca Andrzeja Boboli ... On wie ... On by wytłumaczył ... Ręką bezwładną usiłował zatoczyć krąg, ukazać wszystko wkoło, dwór, chaty, ludzi, brata, Beatę, Praksedę ... Za nich to wszystkich... Confiteor...

 


Pochodzenie tekstu: Będę jej głównym patronem. O świętym Andrzeju Boboli.
Wyd. WAM. Księża Jezuici. Kraków 1995. str.: 216 - 226.


  Do góry strony


 
Tłem jest trawa pochodząca z widoku na Strachocinę wykorzystanego jako tło strony tytułowej.