Do strony tytułowej

  Parafia Strachocka  

  Sanktuarium Świętego Andrzeja Boboli  

  Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rycerstwa Niepokalanej  

  Informacje dla pielgrzymujących do Strachociny  

  Mówi ksiądz Proboszcz, Józef Niżnik  

W Strachocinie Pochodzenie Formacja "Duszochwat" Męczeństwo
Dzieje kultu Święty Patron Modlitwy W literaturze

Święty Andrzej Bobola w literaturze

 

Zofia Kossak
W puszczy

      Tkwiące prostopadle w wodzie długie cienie olch, przedłużające w głąb aż ku trzewiom ziemi wyniosłość i tajnię lasu, zakołysały się nagle, złamały, drgnęły, spłynęły rozbite na tysiączne części. Nad gładką powierzchnię czarnej wody wynurzyła się krótka, krągła głowa starego bobra, przywódcy żeremia. Rozejrzawszy się bacznie dokoła, podbił się do brzegu tęgimi rzutami łuskowatego ogona. Wylądował, sunąc bezszelestnie ku gromadzie bobrów, ścinających cierpliwie długimi, mocnymi zębami trzy spore drzewa nadbrzeżne. Pracowały już od paru dni niby najbieglejsi drwale, zacinając wprzód drzewo od strony wody głęboko, wgryzając się potem drugim podcięciem z przeciwnej strony, o pięć cali wyżej. Drzewa chwiały się już i trzeszczały. Zbadawszy stan robót, stary bóbr wpuścił się cicho z powrotem do wody i pożeglował ku przecinającej rzekę tamie. Reszta mieszkańców żeremia uwijała się tam gorliwie, przeplatając wkopane mocno w muł pale długimi prętami wikliny, uszczelniając szpary gliną i kamykami, wydobywanymi z dna. Tylko bańki powietrzne, pękające z cicha na powierzchni wody, zdradzały obecność drobnych budowniczych.
      Zakonnik, który z wygodnego rozwidlenia olchy z ciekawością śledził żmudną a mądrą pracę stworzeń leśnych, drgnął nagle i oderwał oczy od żeremia, bo tuż prawie pod jego stopami długim, kasztanowatym wężem wychynęła wydra. Spojrzała w niego beztrwożnie żółtym przenikliwym okiem i znikła w jamie nadbrzeżnej. W głębi wody kumkały niezliczone chóry żabie. Milkły zgodnie, by za chwilę podjąć znowu swe nawoływanie, dźwięcznie stukając w szklany pułap wody. W szuwarach gwarno było od wrzawy ptactwa wodnego. Z dala, na przeciwnym brzegu, stękały przewalające się w wilgoci mulistej łosie... Rozległ się trzask i jedna z podcinanych olch runęła w wodę, która sczesała, zniosła wnet w jedną stronę cienkie jej gałązki niby rozpuszczone włosy dziwożony. Ruchliwa społeczność bobrowa pokryła zwalone drzewo.br>       Ojciec Andrzej patrzył na nie zadumany. Smutna gorycz zbyt mądrego w swym doświadczeniu uśmiechu zasępiła jego łagodną twarz, okoloną siwiejącą brodą... Na każdym kroku mając przed oczyma tak cudowne wzory ładu, pracy, dostosowania się i współżycia, czemuż człowiek jeden w nieposkromionej chciwości i pysze staje się zbójem drapieżnym i postrachem świata, wnoszącym trwogę w struchlałe, ufne niegdyś, serce przyrody? Człowiek! Sam jeden jest zły na świecie. Nawet walka o byt, okrutne prawo materii, nieodłączne od istnienia, zabarwione jest w świecie zwierzęcym mądrością i spokojem. Nie jest zbrodnią lub igraszką, ani zemstą, lecz koniecznością życiową. Któryż zwierz zabija bez potrzeby? Któryż jest upośledzony, pozbawiony możności obrony? Przeciw ostrym zębom żarłocznego wilka uzbraja się lękliwy szarak w ścigłość skoków, czujność nieomylną słuchów. Zwinna ryba wymyka się przemyślnej wydrze. Ćma nocna czyni się podobną liściu, by omylić pościg sowy. Nawet najsłabsze stworzenie zna radosny hymn zwycięstwa, gdy, przechytrymi zabiegami umknąwszy szczęśliwie zagłady, spocznie w bezpiecznej kryjówce... A czym się ochroni poddany niewolnik przed nieludzkim biczem pana? Wydany jest na łup i bezbronny. Wojny, jeńcy!...
      Zatrząsł się cały w zielonej głębinie niewinnej puszczy, wspomniawszy drogi okropne, wysadzane - miast drzewami - ludźmi wbitymi na pal, twarze nieludzkie, zsiniałe, wykrzywione parodniową męką straszliwej agonii, z rojem much brzęczących wkoło...
      0 Boże!...
      Przesunął dłonią po oczach z rozpaczą i zapatrzył się znów w las, biorąc w strudzone serce cichość wielką jego głuszy. Była to cichość dostojna puszczy nieprzejrzanej, ciągnącej się dziesiątki mil wszerz i wzdłuż. Odwieczne bory pokrywały równinę bezkresną, senną i wilgotną. Zwalone kłody olbrzymie porastały w mchy dziwaczne, podobne lasom bajecznym, skarlałym. Paproć sięgała ramienia człowieka, gdy w cieniu misternie rzeźbionych jej liści, wśród czerni jagód, giętkie pędy widłaków plątały zdradziecko nogi. Ciemniały pod wieczną kopułą gałęzi nieruchome tafle rzek, co niegdyś, pradawno, spływały bystro do Dniepru, teraz zaś ledwo sunęły lub spały, urwane, ślepe, zarosłe, nie śpieszące się nidokąd. Trzęsawiska ogłuchłe, bajora rude, rzęsą porośnięte, zjeżone cudacznie splątanymi korzeniami czarnej olchy.
      Ojciec Andrzej Bobola znał dobrze ten kraj. Poznał wszystkie jego szlaki. Spłynął je łodzią na wiosnę, schodził zimą po lodzie, przebrnął latem po suchych kępach i kłodach, w bagno przez smolarzy zwalonych. Dziesięć łat już minęło, jak w borach apostołował. Z zacisznej katedry profesorskiej, od ulubionych studiów i roztrząsań naukowych oderwały go w te zapadłe knieje posłuszeństwo i ciekawość zarazem. Dziś dobrowolnie nie odszedłby stąd za nic. Z uśmiechem wspominał nieraz pierwsze miesiące swego tu pobytu; niezmierne zdumienie i zgrozę uczonego męża, gdy o parę godzin drogi od Pińska natknął się na pogan istotnych, zupełnych, choć niby kiedyś ochrzczonych, nie różniących się niczym od dzikusów, których równocześnie otoczeni glorią misyjną ojcowie-koledzy nawracali na dalekich archipelagach.
      Ludzie ci, w latach niedostatku, gdy nie obrodziły bedłki lub pożar w puszczy przepłoszył zwierzynę, stający się kanibalami - czcili słońce, miesiąc i ogień, żaby, węże i padalce, w tajemnej głębi puszczy kłaniali się drzewom odwiecznym. Świętym był dla nich las-żywiciel, świętymi rzeki-karmicielki. Obwieszeni strąkami kołtunów, nosili łapcie z kory, odzież ze skóry, i wojowali drewnianym oszczepem. Żelaza nie dotykali, brzydząc się nim i powiadając, że ziemia rozpruta lemieszem stalowym przestaje rodzić, zagniewana. Wózki ich były bez okucia ni obręczy, czółna w jednym klocu smalone, siodła łyczane. Zabijali starych i chorych, będących ciężarem, topili niemowlęta-córki jak szczeniaki. Mówili mową ruską, z rzadka, w ważnych jeno chwilach używając mowy litewskiej, dawnej, zapomnianej, przez książąt i bojarów jako pogańskiej srogo zakazanej. Gdy misjonarz wszedł pierwszy raz do numy, wkopanej w ziemię na wzgórzu, gdzie nie podmakało - ciemnej, bez okna, nędzniejszej zaiste od bobrowego gonu, kobieta, obracająca ciężkie żarna, nuciła litewski przyśpiew, powtarzając go niby obrzęd uroczysty:
      - Mano Girnales, Ding one wiena malu...
      Zapytana, co by te słowa znaczyły, spojrzała z lękiem i zmilkła. Ilekroć potem dotknął pytaniem zabronionej, przecież ciągle żywej mowy, czuł zawierające się przed nim jedyne ścieżki, prowadzące w poufałość i bliskość tych ludzi. Postanowił się jej nauczyć, w przenikliwym swym rozumie sądząc, że korzystniej będzie, miast niszczyć (jak to czynili panowie litewscy), przyswoić ją i orężem apostolstwa uczynić. Zbierał wiec starannie pojedyncze słowa, podchwytując znaczenie ich, aż ogarnął całą mowę. Zdumiewał się, widząc jej dostojność, bogactwo i głęboką starożytność. Raz ją poznawszy, obaczył się władcą wszystkich dusz w puszczy żyjących. Gdy wchodził w obejście, witając pozdrowieniem Bożym w zaginionym narzeczu ojców, widział się owym półludziom niby wysłaniec starych bogów, wielki, nieodparty, przenikający myśli.
      A wraz początkowa ciekawość i zamiłowanie uczonego zmieniały się w ojcowską tkliwość, gdy pod ciepłem dobrych słów, nigdy nie słyszanych, w leśnych tych stworach budziły się dusze człowiecze, rozkwitały ku Bogu wdzięczne serca, niby kwiaty. Tkliwość przechodziła w zapał święty, w uniesienie, w miłość gorącą, żarłoczną. Wszystkich rozbudzić! uczłowieczyć! Wszystkich ogarnąć! Smolarzy czarnych od dymu, z kształtu ledwo do ludzi podobnych, rybaków ustawicznie nad wodą żyjących, karmiących się rybą surową, nędznych rolników, drewnianą sochą zaprzężoną w żonę i dziewkę nałożną orzących szmat wykarczowanego z trudem piachu... Zrazu z przewodnikiem, potem sam brodził po puszczy, szukając nowych poddanych dla Pana nad pany, a że umiłował ich serdecznie, przeto znajdował bez trudu słowa trafiające do serca ludzi, do których nikt dotąd jak do ludzi nie przemawiał.
      Wzdychano nieraz w domach Towarzystwa Jezusowego z żalu, że taki uczony profesor, mistrz świętej teologii, świetny kaznodzieja, lingwista, mąż szlachetnie urodzony, którego w legacji choćby do najprzedniejszych słać i nie powstydzić się - trawi wiek i umiejętność w puszczy poleskiej. Nie lepiej by odwołać go na godniejsze stanowisko, w las innego posyłając? Lecz wymowa tysięcy dusz przeobrażonych waliła zwycięsko te względy. "Venator animarum" - mówiono z podziwem. Pod wpływem jednego człowieka całe Polesie, całe Podlasie czyli Podlachia przyjęły po raz drugi wiarę świętą. Nie biernie, powierzchownie, jak za pierwszym razem, lecz ochotnie, całym sercem sczłowieczonym.
      W zbożnej swej pracy ojciec Andrzej nie ustawał, pomimo że od kilku lat rozgorzała wkoło wojna, najstraszniejsza, jaką pomniał kraj. Nawet w puszczy nikt nie był bezpieczny, chyba gdzieś w błotach, z dala od gościńców. Wojna to była bezlitosna, okrutna, owoc dzikiej pomsty i ciemnoty jednych, zaślepienia i pogardy drugich, zaborczości trzecich. Zbrojne gromady, flankowe podjazdy większych sił, walczących na północy pod Wilnem i na południu pod Lwowem, zmieniały się ustawicznie, depcząc sobie wzajemnie po piętach. Władzy żadnej nie było z dawna. Luźne watahy kozackie, czambuły tatarskie, oddziały moskiewskie wpadały, rabując, paląc i mordując tych, którzy jeszcze zostali przy życiu. Że nie było już "panów" ni dworów szlacheckich, kozacy i Moskwa z tym większą srogością tępili księży katolickich, niszczyli nieliczne kościoły. W owym to czasie zginęli zamordowani okrutnie na swoich placówkach księża zakonnicy: Rafałowicz, Wiechowicz, Butkiewicz, Hryczyna i wielu innych. Na ogromnej połaci kraju ojciec Andrzej pozostał sam jeden. Chroniła go dotąd miłość ludzka, lecz koło nienawiści stawało się coraz ciaśniejsze, nieprzyjaciele tropili coraz zawzięciej, i jasnym było, że lada dzień go pochwycą. Więc w przeczuciu niewątpliwym końca pracował coraz gorliwiej, rad rozdzielić się, pomnożyć i ustokrotnić, wszędzie być, przemawiać do wszystkich dusz naraz, nie zostawić odłogiem ni jednej...
      A ninie siedział bezczynnie! Zgorszony własnym lenistwem porwał się z miejsca tak nagle, że zdziwione bobry z pluskiem bulnęły do wody. Z niepokojem spojrzał w górę, ku niewidzialnemu słońcu. Iść musi co prędzej do Perediły, gdzie oczekują nań ludzie. Chrzcić jednych, spowiadać drugich... Iść trzeba!
      Ruszył drogą ułożoną z pni, skacząc z jednego bala, nurzającego się w chlupoczącej mazi, na drugi. Stado dzików, leżących podle, zerwało się z fukiem i kłapaniem. Przeszedł mimo, lecz uszedłszy parę stajań, stanął jak wryty. W lesie grzmiały głosy, tupotały, ślizgając się po dylach ruchomych, kopyta. Ojciec Andrzej wypatrywał suchszej kępy, na którą można by uskoczyć i skryć się za drzewo - gdy twarz mu się rozjaśniła; rozpoznał mazowiecką mowę. Stanął oczekując swoich. Zbliżali się bardzo powoli, klnąc i dogadując, bo konie grzęzły po brzuchy w topieli, gdy miejscami brakło położonych bali. Wreszcie wynurzyli się z gąszczu. Był to zacny poczet pański, dobrze uzbrojony. Przodem jechał mąż barczysty, z gniewnego lica do dzika podobny. Ojciec Andrzej poznał w nim od razu pana Rafała Żeglickiego, starostę turowskiego.
      - Laudetur... - rzekł radośnie, stając naprzeciwko. Szlachcic zdumiony zdarł konia.
      - Na Boga! cud osobliwszy! Ojciec Bobola żyw! Oto fortunne spotkanie! Pojedziesz wielebność z nami... Michał! sam tu konia dawaj! - huknął w tył ku ludziom.
      - Bóg zapłać, nic mi po koniu, gdy w przeciwną stronę droga... Okrutnie rad widzę waszmość pana...
      - W przeciwną stronę?! - przerwał starosta. - Chyba po śmierć oczywistą... Nie wieszże, ojcze, jako hultajstwo inkursję nową zgotowało, a Zieleniecki z Popeńką ciągną spod Janowa, nie przepuszczając nikomu?
      - Słyszałem, owszem. Ano, wola Boża.
      - Wolą Bożą jest cenny żywot salwować, jadąc nie mieszkając z nami...
      - Najpokorniej dziękuję waszmości. A skąd Bóg prowadzi?
      - Zebrałem pachołków niezgorszych i doskoczyłem w te strony, gdzie substancję znaczną miałem, zobaczyć, co z nią. Daremna była fatyga, bo z krescencji ni znaku, chudoby idem, budynki spalone, zaś chłopy zbiegły do lasu. Zapłakawszy nad tak żałosnym zniszczeniem fortuny, wracam co rychlej, by mnie plugawa czerń nie ogarnęła. Nec Hercules contra plures... Nie żałuję wszakże ekspedycji, skórom wielebnego ojca spotkał...
      - A co słychać de publicis?...
      - Źle słychać. Nie darmo łońskiego roku trzy były zaćmienia, zaś jesienią widomie ujrzano na niebie kształt człowieka, strzelającego z łuku do krzyża. Jedna strzała trafiła, druga się ochynęła... Choć z Moskwą rozejm podpisaliśmy w Niemieży, choć Szwedy słabną, a elektor jeno się na boki ogląda, z kim nowy pakt zawrzeć, diabli nadali Rakoczego, któren z niemałą potęgą już Małopolskę zajął... Kozacy z nim... Nie wiedzieć, kto sroższy: Węgrzyni czy Kozacy? Straszno słuchać, jako idą nikogo nie żywiąc, nawet umarłych z grobów wywlekając... Ludzi na pół piłą rżną, w kotłach od piwa warzą, na rożnach pieką, nie folgując wiekowi, płci ani kondycji... Małopolska jeden smentarz...
      - Boże! Boże! czyż mało nieszczęść?! Co Ci zawinił nieszczęsny ten kraj!
      - Kto zawinił? Król! - odparł starosta z przekonaniem. - Nikt inny jeno Casimirus za wszelkie calamitates odpowiedzialność ponosi... Adwersarz szlachty, wróg narodu i wolności...
      - Na Boga! toćże nie król ściągnął Rakoczego!
      - Owszem. Któż zjadliwie sprowokował Radziejowskiego, któren spokojny człek był, skąd najazd szwedzki, zaś Szwedy zjudziły Siedmiogród... Casimirus! Kazimir! Posłuchaj, ojcze, jak ucieszne rymy o nim krążą, instar Modlitwy Pańskiej ułożone:
 
     Ojcze nasz, królu polski Kaźmierzu,      Który się przejeżdżasz w niedobrym pierzu,      Święć się imię twoje w Szwecyej,      A Marii Ludwiki we Francyej,      Bądź wola twoja jako Wandalii była,      Gdzie było mało chleba, a ludzi siła...
      - Wybacz, waszmość panie, w puszczy przebywając, znajomość rymów straciłem - przerwał zakonnik z niechęcią. - Król winien, być może, wszakże czy nie lepiej wobec tak desperackich i ekstraordynaryjnych ewenementów uraz przepomnieć, razem przykładając ręki pomocnej dla wyciągnięcia Ojczyzny milej z opresji?
      - Nie znasz, ojcze, aktualnych koniunktur. Najgorszy mi wróg to Casimirus! Wroga wyżeniem prędzej czy później z Rzeczypospolitej, lecz swobód raz uronionych nie odzyskamy! Królowa kabałę potężną planuje, wodząc króla za nos jak Cygan niedźwiedzia. Stronnicy jej na sejmikach już malitiose poczynają, w poniżenie jakoweś praecipites chcąc nas strącić, swobody nasze, bez obrony zostające, opprimere... Bronić się trza, z innymi województwami vires nasze łącząc!... - wołał krzykliwie oratorskim głosem; opamiętawszy się jednak, że miast powolnego tłumu panów braci słuchają go jeno drzewa i siwiejący ubłocony zakonnik, urwał w pół zdania. - Resztę opowiem po drodze; siadajcie, ojcze wielebny, na konia...
      - Raz jeszcze pokornie dziękuję; Bóg niech nagrodzi wspaniałomyślność waściną, ja wszakże jechać nie mogę, potrzebnym tu będąc...
      - Szaleństwo czyste! Nic ojciec nie zdziałasz, a życie postradasz... Tak srogiego hultajstwa dotąd nie widziano!... Męczą okrutnie... Wynajdą choćby pod ziemią...
      - Bóg zapłać waszmości; ostanę.
      Jak wola - mruknął pan Żeglicki urażony, ruszając koniem naprzód. - Ostawajcie, ojcze, w zdrowiu... Laudetur... - In saecula saeculorum...
      Mijali go dwójkami, z wolna. Gdy przeszli, ruszył w swą drogę. Było mu ciężko, nieznośnie ciężko na sercu. Sam nie wiedział, skąd ten ucisk -od słów usłyszanych czy od tego, ku czemu szedł. Litosna puszcza rozesłała nad jego głową gęste podniebie zielone, przesłaniając oczom dymy wsi podpalonych świeżo przez najeźdźców, dymy gęste, wysokie a bliskie, wynoszące się nad lasem, obejmujące już prawie pół nieba.

      O zmroku doszedł w obejście znajomego smolarza, gdzie go witano radośnie. Znużony był srodze, przeto odmówiwszy z nimi pacierze, legł na barłogu, nie tykając jadła. Lecz powietrze izby, pełne dymu, smrodu skór źle wyprawionych i niechlujnych ciał, dusiło go. Wziął cicho skórę łosia, na której leżał, i wyszedł legnąć na dworze przed chatą. Komary z jękliwym brzękiem obsiadły mu twarz i ręce. Odpędzał je machinalnie, nie czując prawie ukąszeń, mniej dotkliwych niż rozsadzające głowę myśli. Z goryczą wspominał każde słowo starosty turowskiego. Na Boga! czyż jest siła zdolna wstrząsnąć ogółem szlacheckim, zmusić do zapomnienia własnych prerogatyw i przywilejów, skoro tyle lat wojny, nieszczęść, hańby i klęsk najstraszliwszych nie zdołały tego uczynić?! A wraz za tym przyszła myśl: zali nie lepiej, nie pożyteczniej, miast iść tutaj na śmierć pewną, wrócić do kraju i sumienia budzić? Dość siedział w puszczy! Tam teraz pole do pracy! Do Warszawy! Głosem natchnionym Skargi poruszyć ludzi i poprowadzić za sobą! Wesprzeć ojczyznę! Niewątpliwie, stokroć lepiej... Jeszcze zdąży... jeszcze czas...
      A ludzie w Peredile czekają... czekają... Zginą bez Sakramentów, opuszczeni, daremnie go wyglądając...

      W śród mąki dusznej ani spostrzegł, kiedy sen ciężki, sen-widun, zwarł jego oczy zmęczone. Dziwny sen...
      Oto w tajni niewiadomości, w głębokiej bezedni słyszy uśpiony zakonnik głos nawołujący. Wzywają go po imieniu. Wypływa z głębi ku górze, ku wołającemu. Oczy przymyka ze zgrozą: trupy... trupy... pogorzel...
      Głos woła:
      - Dość pokory, zakonniku! Dość służby bezpiecznej wśród lasów! Rycerzowyś syn! wstań! chwyć korda! Widzisz czerń? Palą domy, hańbią nieletnie dziewczęta, obcinają piersi matkom, dziateczki niewinne, lnianowłose dźgają pikami... Weź szabli! Nie przystoiż ona Boboli raczej niż różaniec?! Na czele chorągwi! Ratować! bronić!... Pokora - nikczemna rzecz, gdy wróg dom podpala! Lękliwość kryje twoja suknia...
      - Och, och! - jęczy śpiący w żalu.
      - Nie chcesz?! Więc patrz i słuchaj: grzmi tętent kopyt na drodze. Lecą hajdamaki, wyjąc dziko, pochyleni w wysokich kulbakach. Dojrzeli starego, bezbronnego człowieka, idącego drogą. Idzie modlący... Gonią z wrzaskiem radosnym... Widzisz ich twarze bydlęce? Nie skrzy się w nich myśl człowiecza... Patrz! już dognali, otoczyli, obcięli mu palce, wyłupili oko, odrąbali stopę, wloką go za nogi... Patrz pilno, co z nim uczynią...
      - Nie chcę patrzeć na mękę nieszczęśliwego...
      - Patrz, owszem! Nie odrywaj oczu... Zdzierają pasami skórę w kształt ornatu, żywym ogniem palą boki obnażone ze skóry, plecy i piersi posypują plewa, niby złotym haftem na czerwieni ran. Garściami wtłaczają plewę w drgające mięśnie i żyły... Przekleństwo tym okrutnikom! Niechaj ich piekło pochłonie!
      - Niech im wybaczy Bóg! Okrucieństwo ich jest jako dzieci, które obrywają członki muchom i chrabąszczom. Z niewiedzy jest, z instynktu krwiożerczego, a nie ze zła świadomego...
      - Jakżeś pobłażliwy, mądry teologu! Jakże pełen szczytnej wyrozumiałości! Czy pozostaniesz takim? Spójrz! spójrz! Podnoszą skatowanego; patrz na twarz, niepodobną już do ludzkiej, odrąbany nos, obcięte wargi - maszkara pociesznie potworna, wydarty język zwisa z rozdartego gardła, oko wyłupione... Któż to ten człowiek, czy wiesz?!...
      - To ty, teologu!
      - To ja?!...
      - Nie wierzysz? O! nie wierzysz? Patrz pilnie: oto na skroni znamię brunatne... sięgnij ręką do czoła - nie twoje? Patrz na to oko żywe jeszcze, jedyny ślad doskonałości ciała człowieczego w straszliwej larwie oblicza... nie twoje to oko?...
      - Moje...
      - Patrz na brodę szpakowatą, dotknij swojej!...
      - Tak, to ja... poznaję...
      - To ty! to ty! Nie lepiej było chlubnie zginąć w walce, Ojczyźnie korzyść przynosząc? Ostrzeżeniem ci ten sen. Uciekaj! Znak to dany dla ocalenia twego. Jeszcze zdążysz! Uciekaj, dnia nie czekając...
      - Nie przystoi nam ucieczka.
      - Cóż zarobisz, pozostając? Patrz! patrz! Schwycili trzpień bezkształtny, krwawy, wieszają za nogi u belki. Żyje jeszcze, dźwiga się, oko otwiera, patrzy wokół - wołałby, gdyby miał język. Drga konwulsyjnie pień ciała. Patrz: oprawcy skaczą dokoła ze śmiechem: "Lach tańczy! Lach tańczy!" Pląsają wkoło pokrygującego w śmiesznej agonii potwora, spływającego szkarłatnym ornatem ran...
      - Przyjmuję, Panie, tę śmierć...
      - Szalony jesteś! Uciekaj! Przyjaciel to rzecze. Wiele dusz czeka twego mądrego słowa, pobożny łowco, venator animarum... Stracą zbawienie wieczne, gdy ty dasz się zarżnąć bezmyślnie. Dla kogo? Myślisz, że zrobiła męka twoja wrażenie na katach? Śmieją się, odchodzą ze śmiechem. Sam jesteś i konasz... konasz... konać będziesz długo sam...
      - Chrystus jest ze mną...
      - Także jesteś tego pewien? A cóż z tamtymi duszami? Pomrą, nie zaznawszy światła, które tak umiejętnie im podawałeś. Wszak wiesz, że nikt cię nie zastąpi... Nikt! Jesteś jedyny, niezastąpiony...
      - Nieprawda! Znajdzie się stu równie pożytecznych. Więcej uczynię dla tych dusz przez śmierć moją niż przez życie.
      - Kto ci to mówił? Jakiżeś pyszny, teologu! Przenikasz wyroki Boże?! Bacz, byś nie zgrzeszył zbytnim dufaniem w swój rozum...
      - Nie zatrwożysz mnie ty, który się mienisz przyjacielem, a kusicielem jesteś i wrogiem. Spójrz ty teraz, wzywam cię: spójrz na umęczonego człowieka! Skonał... Patrz na smugę zorzy! Oto wędruje po niej w światłość dusza jego... O Panie! Panie! wziąłeś ją do chwały swojej!...

      Ocknął się, klęczący na wilgotnej ziemi, zalany łzami, wpatrzony we wschodzące słońce. Ogarnął szybko odzież i przeżegnawszy się ruszył szparko ku wsi Peredile.

 


Pochodzenie tekstu: Zofia Kossak: Szaleńcy Boży. Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1957. str.: 181 - 194.
Autorka rysunku: M. Hiszpańska-Neuman (str. 179 tej samej książki)


Do góry strony

 
Tłem jest trawa pochodząca z widoku na Strachocinę wykorzystanego jako tło strony tytułowej.